Paulina Małochleb
PROZA WIEJSKA W CZASIE ZWROTU LUDOWEGO
Ledwo wygrzebała się spod Leppera, a już nie chciała się szczepić i nosić masek, lubi za to tanio sprowadzać auta z Niemiec i palić śmieci – tak chyba w jednym zdaniu można streścić to, co miasto myśli o polskiej wsi, oraz to, jak neoliberalne media głównego nurtu często wieś przedstawiają.
Myślenie polskie, zwłaszcza w odniesieniu do wsi, skażone jest schizofrenicznymi pęknięciami, nacechowane pogardą i niekonsekwencją: spora część mieszkańców miast nie tylko historycznie, w odniesieniu do dwóch–trzech pokoleń wstecz się ze wsi wywodzi, nie zmienia to jednak faktu, że rzadko zaprzecza lekceważącemu tonowi debaty publicznej. Gdziekolwiek spojrzeć, tam wieś zbiera cięgi: ze Strażników prawdy Jacka Hugo-Badera, reportażu o antyszczepionkowcach, dowiemy się, że najwięcej zwolenników teorii o płaskiej Ziemi i wszczepianiu czipów mieszka na prowincji, z informacji powtarzanych przez największe portale jasno wynika, gdzie się najczęściej kupuje trujące stare diesle. Wieś jest także konserwatywna w światopoglądzie politycznym, nacjonalistyczna i patriarchalna, nie dba za to o kult przeszłości, nie szanuje ziemi i nie chce jej uprawiać.
A jednocześnie to wieś jest właśnie bohaterką największego zwrotu w myśleniu o historii od 1989 roku i to w narracji o niej skupiają się teraz dwa najbardziej istotne nurty: myślenie ekologiczne oraz zwrot ludowy. Ich połączenie sprawić zaś może, że w zupełnie nowy sposób spojrzymy na ostatnie dwieście lat polskiej historii.
Przemysław Czapliński w swoim tekście, opublikowanym w „Tekstach Drugich”, podsumowującym pewien etap w prozie wiejskiej, postawił tezę, że obecność tego tematu w prozie na początku XXI wieku stanowi w gruncie rzeczy nowe otwarcie, a nie kontynuację tradycji sięgającej lat 60., Nowaka, Myśliwskiego i Redlińskiego. Tezę tę sformułował w 2017 roku, a dzisiaj wydaje się ona jeszcze bardziej ewidentna, bo proza wiejska po zwrocie ludowym i po wejściu cywilizacji w szóste wymieranie okazuje się zupełnie inna niż pisarstwo ojców założycieli. Różnica, którą należałoby wydobyć na pierwszy plan, wiąże się przede wszystkim z usunięciem poza nawias zainteresowania autorek i autorów historii politycznej, która jawi się jako symbol opresji i wykluczenia, a także uznawana jest za rodzaj narracji, która jest całkowicie obca myśleniu wiejskiemu. Nie oznacza to jednak wcale wejścia w sferę nostalgicznej naiwności, umówmy się: nie trafiamy z powrotem do polskiej prozy małych ojczyzn z lat 90. Młodsi piszący, Urszula Honek, Małgorzata Lebda, Andrzej Muszyński, a nawet starszy od nich o dekadę Maciej Płaza, wprowadzają w miejsce historii politycznej, z jej krótkimi spięciami, ostrymi cezurami, jasno wskazanymi podmiotami działającymi, historię ekonomiczną i długie trwanie, znane już przecież ze szkoły „Annales”. Tutaj jednak było ono mocno przefiltrowane przez wrażliwość i doświadczenie osób wykluczonych, usuniętych na boczny tor narracji o polskiej historii.
Skoruń to bildungsroman, forma typowa dla nurtu wiejskiego, Płaza wypełnia ją jednak inną treścią – tytułowy bohater ma we wsi opinię skorunia, głupka i łobuza, niewdzięcznego i bezczelnego syna. To on jednak toczy walkę z ojcem o sposób prowadzenia gospodarstwa, to on przeżywa „śmierć” ojca, czyli jego pobyt w więzieniu w latach 80. Płaza sugeruje tylko powody uwięzienia – działalność opozycyjną ojca, jego uwikłanie w podziemie antykomunistyczne. Dużo ważniejsza jest dla niego właśnie historia wiejskiej ekonomii, konieczność przetrwania, gdy znika gospodarz i główny pracownik, a w jego miejsce matka i syn próbują wywiązać się ze wszystkich zobowiązań, zebrać owoce, sprzedać je w skupie. Inaczej jest w poezji Małgorzaty Lebdy, która trzy swoje tomy (Granica lasu, Matecznik, Sny uckermärkerów) poświęciła właśnie wsi. Tutaj także chodzi przede wszystkim o dojrzewanie i dorastanie, ale jest to opowieść poprowadzona z perspektywy dziewczynki, a zatem istoty podwójnie we wsi wykluczonej i odczuwającej podwójny zestaw przymusów – jako dziecko i jako kobieta. Mała bohaterka Lebdy bluźni jednak swoimi przeżywaniem doświadczeń religijnych, skupieniem w kościele na ciele własnym i chłopackim, a nie na ciele Chrystusa. Także we wsi i w domu niepilnowane spojrzenie dziewczynki ciągle gdzieś błądzi – a to na kombajn, gdzie chłopcy pozostawili pornograficzne gazety, a to do rozłupanej figury Matki Boskiej, z której wypada akt chrztu starszej, zmarłej siostry. Dziecko myszkuje po świecie, odkrywa jego tajemnice, przeżywa je niezwykle sensualnie. Lebda ucieka od mityzacji wsi w przestrzeń doświadczeń opowiadanych z feministycznego punktu widzenia.
Tę technikę stosuje też w swoim zbiorze opowiadań Urszula Honek, najpełniej chyba inkorporując do swej książki tezy zwrotu ludowego, ukrywając je jednak na tak głębokim poziomie, że nie mamy do czynienia wcale z dydaktyczną czytanką, utrzymaną w nowym nurcie. Honek pokazuje bowiem swoich bohaterów – ubogie kobiety, porzucone przez niechętnych im mężczyzn, wiejskich głupków, wydanych na pastwę społecznej pogardy, ciężko pracujących gospodarzy – w taki sposób, by nie pozbawiać ich godności, nie umieszczać w rolach, jakie przypisuje im dyskurs medialny. Odbywa się to często w ramach ich monologów niepodlegających żadnej ocenie, zbudowanych na zupełnie innych, nieklasowych kategoriach. Honek próbuje się do swych postaci zbliżyć po to, by pokazać ich indywidualizm, a nie uniwersalizm. Nie opiera zatem ich charakterystyki na aspektach klasowych, poglądach, wykształceniu, miejscu zamieszkania, ale opowiada o nich poprzez pryzmat odczuć wewnętrznych, lęków i nadziei. Ostatecznym zaś punktem odniesienia, łączącym wszystkie historie z Białych nocy okazuje się śmierć. Ten klucz przywracania godności i opowiadania w odniesieniu do doświadczenia granicznego pojawia się także w Domu ojców Andrzeja Muszyńskiego. Kolejna jego historia, rozgrywająca się na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, tym razem ucieka w stronę eseju antropologicznego, jakiejś formy hybrydycznej pomiędzy autobiografią i biografią gatunku ludzkiego, poszukiwania śladów praprzodków w jaskiniach otaczających pierwszy własny dom autora.
Polska wieś w nowej literaturze jest wsią całkowicie współczesną, a nie alienowaną poprzez nostalgiczne wspomnienie dzieciństwa, nie jest to także obszar post-PGR, wymagający pracy socjalnej zaangażowanych miejskich aktywistów. To wieś z czasu masowej emigracji do miast i za granicę, wieś z czasu dopłat unijnych, separująca się od sąsiadów dzięki tujom, brukująca podwórka kostką bauma. Dlatego też pełna jest znaków nowoczesności i nie są to wcale znaki eksportowane z miasta: wieś w wierszach Lebdy rozciąga się między kościołem a rzeźnią, to właśnie ten drugi koniec, miejsce oświetlane nocą mocnymi lampami, nigdy niezasypiające, zabijające zwierzęta w niezmordowanym rytmie, wyznacza mroczny nurt życia wiejskiego. Obecność rzeźni, z jej niekończącym się korowodem zwierząt i ich ciągłym krzykiem, uświadamia dziecięcej bohaterce jedną z najważniejszych niesprawiedliwości – podział na te zwierzęta, z którymi domownicy się związują, przypisują im ludzkie motywacje i uczucia, nadają imiona oraz bezimienne, funkcjonujące w jednej masie zwierzęta rzeźne, których śmierć i przetwarzanie na mięso nie budzi w mieszkańcach wsi żadnego niepokoju. W Białych nocach Honek sobotnie wieczory spędza się w wiejskiej knajpie, nad tanim piwem, ale zawsze z rozmrażaną w mikrofalówce zapiekanką, pod wielkim ekranem telewizora i w jego błękitnej poświacie. W Skoruniu Płazy – jedynej powieści osadzonej w czasach komunizmu spośród tu wymienionych – rytm roku wyznacza praca w sadzie, ale nie jest to wcale układ wzorowanym na Reju i jego „roku na cztery części rozdzielonym”, ale sekwencja działań, jakie podejmuje się na wsi, korzystającej z industrializacji i elektryfikacji: ojciec Skorunia zarządza opryski, przycinanie gałęzi, pomiar jabłek oddawanych według norm do skupu, sam pracuje nad maszyną przypominającą kalekiego smoka, która ma pomóc w transporcie i załadunku skrzynek na terenie sadu.
Typowe dla tej prozy jest także całkowite porzucenie opozycji wieś – miasto, czy prowincja – centrum i wszystkich ich derywatów. To wieś staje się centrum świata, nie ma właściwie żadnej innej rzeczywistości, a to, co można by było określić jako jakiś bliżej niesprecyzowany świat zewnętrzny, pojawia się wyłącznie w postaci sumy programów telewizyjnych, mało uchwytnych sygnałów, płynących z innych orbit. Najbliżej tej opozycji kręci się Andrzej Muszyński, ale to dlatego, że potrzebna mu ona do wprowadzenia innego tempa życia i ujawnienia licznych naiwności przypisywanych właśnie przestrzeni miejskiej: choć jego bohater sam pochodzi ze wsi, to wraca do niej po studiach i kilku latach pracy w dużym mieście, marzy o produkcji i sprzedaży ekologicznych płodów rolnych. Szybko musi się pożegnać ze swymi naiwnymi planami, ze zdziwieniem też odkrywa, że praca na roli to bardzo konkretny zestaw umiejętności, wiedza tajemna, znana już niewielu, wymierająca. Nie skrzykuje się u niego żaden kolektyw, nie powstaje spontanicznie spółdzielnia oferująca powrót do korzeni. Korzenie dosłownie trzeba za to wyrwać z ziemi przy użyciu traktora, za którego pracę trzeba zapłacić według stawki godzinowej, stosować opryski, by nie plenił się perz, a pięćdziesiąt kilogramów ziarna, wyhodowanego w pocie czoła i uznawanego za wielkie osiągnięcie, nie da się zemleć w żadnym młynie oferującym wyłącznie przetwórstwo na dużą skalę. Wszystkie te gospodarskie gesty bohatera okazują się zatem rodzajem pracy antropologiczno-muzealnej, eksperymentem na własnej biografii.
Zwrot ludowy zaznacza się w tej literaturze poprzez próby budowania innej genealogii, wprowadzania tematów własnych, a nie tych przejmowanych z głównego nurtu dyskusji. Lebda nasyca swoją poezję wątkami ekologicznymi – wieś staje się u niej miejscem, w którym dziecko nie wie jeszcze nic o katastrofie klimatycznej, ale samo rejestruje niszczycielskie działania człowieka i równocześnie próby zachowania rytmu życia zgodnego z naturą, ocalającego. Sad i pasieka to miejsca święte, gdzie ojciec bohaterek próbuje tworzyć świat od zera, gdzie odbywa się tajemny rytuał wprowadzania dziewczynki w świat i jego tajemnice. Praca przy pszczołach nie ma bowiem charakteru eksploatacyjnego, ale właśnie submisywny, bo to człowiek musi się podporządkować przyrodzie, jeśli coś chce od niej otrzymać. Zagrożenie przychodzi w postaci działań ludzkich – jak w rzeźni, albo też pośrednio, gdy psy wiejskie, tresowane na obronne i agresywne, spuszczane z łańcucha nocami zagryzają leśną zwierzynę. U Muszyńskiego poszukiwanie różnych form praludzkiej obecności na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej jest nie tylko próbą zdobycia większej wiedzy o najbliższym sąsiedztwie czy lekcją pokory dla człowieka XXI wieku, który sądzi, że dopiero on „czyni sobie ziemię poddaną”. Jest to raczej próba rozwiązania, obejścia własnego sieroctwa. Rodzina, której losy Muszyński rekonstruuje kilka pokoleń wstecz, okazuje się mieć bowiem biografię całkowicie zmyśloną, nie istniał żaden założyciel, którego wskazywali dziadkowie i ciotki, a innej dokładnej narracji o historii nie da się zbudować z powodu jej wiejskiego pochodzenia. Autor Domu ojców, nie mogąc się zatem zakorzenić w historii rodziny, szuka dla siebie miejsca – lecząc postpańszczyźniane traumy – w historii ludzkości. Ten klucz jest tutaj także o tyle skuteczny, że o pokoleniach chłopów pańszczyźnianych wiemy mniej więcej tyle co o neandertalczykach sprzed kilkuset tysięcy lat.
Piszę ten felieton jako rodzaj notatki na gorąco, notatki ze środka procesu. Bo zwrot ludowy pojawił się dziesięć lat temu, teraz jesteśmy chyba w jego środku, z pewnością narasta on stopniowo, zaciągając do tej lawiny toczącej się przez nasze myślenie o przeszłości, coraz więcej treści – kolejni autorzy rozszerzają pole daleko poza konieczność przemyślenia relacji pańszczyźnianych, przenosząc je na stosunki gospodarcze, wyobrażenia etniczne i rasowe, konstrukty religijne i wyznaniowe. Jak jednak w przypadku każdej lawiny ważne jest to, co się będzie działo po niej – jak ten zwrot, gdy już się dokona, zmodyfikuje albo całkowicie przekształci nasze perspektywy, jakie nowe symbole się wyłonią, jakie fantazmaty, niemożliwe do wyduszenia od czasu romantyzmu, uschną same, a co trafi na śmietnik historii. Uzasadniam tak szeroko swój moment pisania, dlatego że nie mogę sobie rościć żadnych praw do stawiania ostatecznych tez, to raczej zjazd w lawinie z kamerką na kasku.